Odszedł najlepszy przyjaciel


Nelly była z nami od 2008 roku. Trochę mi nie pasują daty zdjęć z tym co pamiętam i opisałem w poście o przygodach naszej suczki, ale to nie takie istotne.
Przeżyliśmy razem ponad 9 lat. Za młoda by odejść, prawda?
Ci, którzy macie /mieliście jakiegoś pupila znacie ten smutek po wejściu do domu i czegoś wam brakuje. Mało tego już przed wejściem do domu brakuje jej nieznośnego szczekania i chociaż od kilku dni już nas nie witała z taka radością, jak przez te wszystkie lata, to patrzę pod nogi, abym jej przypadkiem nie kopnął.
Wredota to była straszna!
Już pisałem kiedyś, że warczenia i ciągłego szczekania czy innych dźwięków nie dało się zabronić żadnymi sposobami. Czym więcej karciłem, tym więcej potrafiła odpyskować. Zawsze musiała mieć ostatnie słowo - no cóż, też kobieta to była.😀
Nasz "kinder doberman" potrafił nieźle stresować zwierzęta w okolicy. Jak wiecie nie pogardziła kurami, koguta też potrafiła przechytrzyć dzięki swojej niesamowitej prędkości biegania.
Swoją odwagę szczególnie prezentowała przeganiając psy 4 razy większe od niej. Z dumą nieraz wracała z częścią sierści uciekiniera.
Sąsiedzi mają olbrzyma nieznanej mi rasy, który widząc z daleka naszego drapieżnika zmieniał wcześniej zaplanowany kierunek i to dosłownie pierzchając.

Wielokrotnie towarzyszyła nam podczas spacerów i to tych krótszych jak i dłuższych.
Niezmordowana choćby nie wiem jak długa trasa to była, ale potrafiła też wyprosić noszenie na rękach. Wyprosić lub bardziej by pasowało określenie: wziąć na litość.
Zima. Mróz. Idziemy na krótki spacer. Wszystko ok do momentu powrotu, kilkanaście metrów od domu zatrzymuje się i podnosi na przemian łapki sugerując, że jej przymarzają.
Wielokrotnie "zarzucałem" żonie złe wychowanie, kiedy  biegła jej na ratunek. Dobra z niej była aktorka, zawsze jak coś potrzebowała potrafiła wykorzystać swój urok.
Gdyby zobaczyła biegnącego psa, kota czy ulubioną kurę nie straszny byłby mróz.

Nie była specjalnie trenowana, ale słuchała takich poleceń jak: stój, chodź tu, przynieś, poczekaj i pewnie wiele innych. Za specjalne wyczyny najczęściej otrzymywała w nagrodę kawałek okrągłego małego biszkopcika (są też takie specjalne dla psów). Najczęściej dostawała za to, że "powiedziała", że chce iść się załatwić.
Cwaniara. Potrafiła w ciągu godziny przyjść do mnie pod pretekstem, że chce siku.
Specjalnie czasami szedłem za nią by sprawdzić czy rzeczywiście. Nie wiem jak to robiła, ale zawsze jakiś zapas tam był i szybko wracała z uśmiechem na pysku wskazując ulubioną szafkę w kuchni.

Najbardziej niewiarygodne czasami było, że rozpoznawała słowa. Miała kilka ulubionych zabawek: misia, piłkę, kłębek nici, węża, kawałek pluszu z dawno "podgryzionej" maskotki. Czasami sama nie wiedziała czym chce się bawić, więc przynosiła wszystkie po kolei. Starczyło ale wypowiedzieć nazwę zabawki i przyniosła dokładnie to co chciałem. Zaprzeczało to teoriom o tym, że psy słów nie znają, że reagują tylko na ton głosu i ewentualnie sylaby.
Słowo "kura" było słowem zakazanym w przypadku, że nie mieliśmy zamiaru posyłać jej na misję przeganiania. Czasami nieświadomie użyliśmy słowa podobnego, gdzie tylko była sylaba "kur", a ona już była gotowa do akcji.

Uzależniona była od swojej pani. Nie mogła się doczekać kiedy przyjdzie z pracy.
Jej miejsce było na oknie z widokiem na drogę przyjazdową. Potrafiła wypatrzeć postać w takim miejscu, że to było aż niewiarygodne.
Niesamowite było, że odróżniała wychodzenie do pracy od wyjścia z domu w innym celu.
Wychodząc do pracy leżała na swoim miejscu niewzruszona, a w innym przypadku wystarczył dzwonek telefonu, a ona wiedziała, że to sygnał np. teściowej mieszkającej blisko, że ma się po coś przyjść. Nie było szans pójść bez niej. Używaliśmy podstępów, np ignorując chwilę ten dzwonek, następnie jakby pod innym pretekstem łapaliśmy kurtkę czy co trzeba było. Wiele razy i tak nie dała się przechytrzyć. Kładła się przed drzwiami, a kiedy ktoś ją próbował podnieść w celu odniesienia do pokoju robiła się płaska niczym wykładzina i nie dało się ją odlepić od ziemi.

Nie potrzebowaliśmy dzwonka do drzwi, nie mamy go nawet, bo po co. Nelly zawsze czujna w porę informowała o tym, że ktoś idzie albo nadjeżdża. Pewnie, że wielokrotnie to był fałszywy alarm, bo szedł ktoś owszem, ale kilkadziesiąt metrów dalej np do sąsiadów.

Po krótkiej chorobie, która zabierała jej blask z oczu zdecydowaliśmy się pójść na zastrzyk.
Żona czekała z płaczem w poczekalni, ja chciałem towarzyszyć do końca.
Chwila przygotowań. Trzymałem ją obok siebie. Zawsze była nerwowa z jakichkolwiek zabiegów, tym razem była spokojna, nie szarpała się. Nieoczekiwanie lekarz zapytał czy dam radę czy mają to zrobić sami.
Nie miał się pytać! Napłynęły łzy do oczu😢(teraz pisząc również płaczę). Co z tego, że faceci nie płaczą - żaden twardziel ze mnie. Postanowiłem poczekać z żoną w poczekalni. Wychodząc spojrzałem w jej kierunku. Wychyliła się zza pani doktor i spojrzała na mnie ostatni raz.
Nie będę analizował tego spojrzenia, wierzę (jestem przekonany), że zrobiłem dobrze.
Smuci mnie tylko fakt, że już nigdy nie odprowadzi mnie swoim wzrokiem.😢
Zostanie w moim sercu i być może będzie mi towarzyszyć w snach, a na pamiątkę wybiorę kilka zdjęć do wywołania, które umieszczę w ramce.

Inne zdjęcia już są we wspomnianym na początku poście.

Na częste pytanie:
- Kupicie sobie nowego? - odpowiadam:
- Na pewno. Będzie mieć na imię Nelly.

0 Komentarze