4/2015 z cyklu: Ja i mój rower. Nydek: Hluchova, Kolibiska, Soszów, Przełęcz Beskidek, Zakamen


Zauważam, że moje wycieczki i ich opisywanie to kupa roboty, nie jak to mawiał mój kolega "kupa roboty z przewagą kupy"🙂.
Np dziś. Przyjechałem, zjadłem obiad, bo głodny byłem, poszedłem wziąć prysznic. Chwilę po tym podłączyłem Garmina do PC, przeanalizuję trasę w Base Camp, a dopiero potem zacznę pisać.
Aaa... zapomniałem o ściągnięciu zdjęć z aparatu do PC, opracowanie itp. Dziś mam ich trochę, a z kilku muszę zrobić zdjęcia panoramiczne, bo widoki były niesamowicie piękne.
Przy prysznicowaniu się skontrolowałem się na ewentualność kleszczy. Po ostatniej wycieczce siedziałem sobie spokojnie u PC i czuję jak coś po mnie łazi. Zdjąłem spodnie i patrzę jak przez "gąszcz" nogowego owłosienia kroczy jeden taki. Na szczęście nigdy (jak dotąd) żaden z nich się nie wkręcił w ciało. Czyżby jednak owłosienie do czegoś się nadawało?😁
Dziś jedno takie coś, paskudztwo jakieś mnie ugryzło w pierś. Boli do teraz. Czy to był kleszcz czy nie, nie wiem, nie identyfikując go rzuciłem o ziemię.

Do tych wszystkich czynności zapomniałem dodać, że musiałem też przejechać trasę, bym miał o czym pisać, ale zarówno jedna jak i druga kwestia sprawia mi wielką przyjemność.
Jeśli i nadal  wam sprawia czytanie moich opowieści, nie wahajcie o tym wspomnieć w komentarzu poniżej. Nie musicie mieć nawet konta w google, starczy użyć anonimowej opcji😉.
No to jedziemy.
Dziś piątek i święto państwowe w Czechach więc znów rozpoczyna się długi weekend.
Niestety tylko na dziś zapowiada się odpowiednia pogoda na rower, ale dobre i to.
Podgląd trasy do wyboru jak zwykle: przygoda Garmin, Traseo oraz Endomodo.
Wyruszyłem tuż po godzinie 10-tej przez Nydek Hluchova (Głuchowa).
Wietrznie ale słonecznie więc zapowiada się dobrze. Spocę się na pewno więc taki wietrzyk wcale nie zaszkodzi. Tempo jak zwykle umiarkowanie wolne, tym bardziej, że od samego początku jazda pod lekką górkę. Prędkość ok. 15km/h.
Mijam restaurację u Irki (Hospůdka u Irky) bez przystanku, bo za wcześnie na przerwę. To zaledwie 3 km od domu. Po drodze minąłem tylko jedną panią z pieskiem i jeden samochód jadący z góry.
Spokój i cisza. Łańcuch świeżo nasmarowany więc nic nie zakłóca dźwięków przyrody. Śpiew ptaków czy jak kto woli wrzaski, szum wiatru i pluskanie przelewającej się wody po kamieniach  w potoku Hluchova. Pierwszą chwilą dla oddechu jest przedostatni autobusowy przystanek w tym kierunku: Nydek Hluchova Setinka.


Jakieś pół kilometra dalej pojawia się pierwsza możliwość skręcenia w kierunku Soszowa, żółtym szlakiem, ale dla takich amatorów jak ja, zdecydowanie za ciężka trasa, bo bardziej piesza niż rowerowa, a to oznacza wielką stromość😉.


Jechałem dalej prosto ale nie tylko dlatego, że wygodniej, ale i dlatego, że niecałych 6 km od domu mogę nacieszyć oczy i uszy Nydeckim Wodospadem.


Bardzo trudne zejście by zrobić dobre zdjęcie, ale spróbowałem. Ten wodospad to żaden fenomen w porównaniu z pewną wizją innej wycieczki, ale najlepiej go widać przechylając się przez barierkę mostka spod którego wypływa.


Takie przystanki po drodze są bardziej niż wskazane, bo pomimo, że wybieram w pewnym sensie ciężkie trasy to nic na siłę, a pilnować tętno trzeba.


Ktoś mógłby powiedzieć, że rower obwieszony jak choinka i niepotrzebny balast, ale wierzcie, że wszystko to daje mi jeszcze większy komfort z jazdy.
Kolejny odcinek trasy już kilka razy wspominałem. Nadal asfaltem ale coraz bardzie pod górkę, z tym, że już nie mam żadnych problemów z podjechaniem. Powoli bo powoli i prawie na największą zębatkę, ale bez zadyszki. Pierwszym oficjalnym odpoczynkiem jest napicie się Kofoli w restauracji na Kolibiskach.


Niestety od jakiegoś czasu nie posiadają "czepowanej" z beczki, tylko butelkową. Nie jest to to samo, ale zadowalające. Jeśli pamiętacie, zdarzyło mi się kilka razy, że zastałem to miejsce zamknięte.
Już kiedyś zrobiłem zdjęcie godzin otwarcia, a dziś po raz kolejny by odrobinę zareklamować to miejsce.


Jak widzicie, zaledwie 6,5 km od centrum Nydku.
Nic z tej reklamy nie mam, ale w sumie mógłbym pomyśleć by delikatnie naznaczyć właścicielom, żeby mi od czasu do czasu gratis podali mój ulubiony napój😉.
O parę metrów dalej kolejne skrzyżowanie ze szlakiem (zielonym), prowadzącym na Stożek. Oczywiście nie korzystam z niego, bo również bardziej pieszy niż rowerowy. Aczkolwiek mógłbym kiedyś zrobić taką małą pętelkę, ponieważ ten szlak przecina gdzieś wyżej żwirową drogę, którą jechałem na Soszów.


Kawałek dalej kończy się asfalt i zaczyna żwir. Po przejechaniu jakichś 400 metrów zauważyłem, że jakoś zimno mi w oczy. Okazało się, że zapomniałem założyć okulary, które przy restauracji powiesiłem na kierownicy. Zjeżdżając kamienistą dróżką gdzieś tam je zgubiłem. Była by wielka strata, nie były tanie, a chociaż dziś po raz kolejny (drugi) złamało mi się ucho, to nadal nadawały się do użytku. Muszę coś wymyślić po MakGajwerowsku, by nie kupować znowu kompletu. Pech chciał, że znowu złamało się prawe🙁. Oczywiście zawróciłem po nie i na szczęście, że nikt nie przejeżdżał autem, bo były w nienaruszonym stanie.


Albo zacznę używać gumy z kompletu, albo coś wymyślę.
Jadąc dalej pewnie was nie zdziwi, że na rozdrożu o 4 km dalej, wybrałem drogę w prawo, która na urządzeniu oznaczona była jako niesprawdzona. Pewne było (przynajmniej jak patrzyłem wcześniej na mapie), że prowadzi nad Wielki Soszów.


Moje wycieczki rowerowe bardzo często przypominają wręcz wyprawy niż normalną jazdę, ale dla takiej rządnej przygód osoby jak ja, wprowadzanie roweru pod górkę nie stanowi większego problemu. Pieszy turysta ma się w takiej sytuacji o wiele bardziej komfortowo, ja muszę się męczyć jeszcze z rowerem. Pomimo jakiegoś kilometra wchodzenia z rowerem, droga początkowo przyjemna. Patrząc za siebie stwierdziłem, że kusząca trasa w odwrotnym kierunku, aczkolwiek nie wiem jak by się hamowało na, czasami mokrej, trawie.


Ewentualną niedogodność wprowadzania roweru pod górę zrekompensował widok, który mi się pojawił. Śliczna pogoda zapewniła dziś dobrą widoczność. Niestety tych zdjęć nie udało mi się połączyć.


Poza tym widoki na żywo były o wiele lepsze. Czym wyżej, tym już mniej wygodnie. Napotkałem dwa przewrócone drzewa, które dość zatarasowały przejście.


Nie pozostawało nic innego jak przedrzeć się przez gąszcz ostrych suchych gałęzi.
Spojrzeniem za siebie utwierdziłem się w przekonaniu, że wcale mi nie przeszkadzają takie przygody.


Każdy jest zapewne inny, jednego cieszy prosta bez przeszkód droga asfaltem, inni gnają przed siebie by jak najszybciej osiągnąć cel, a ja, chociaż często męcząco, to regeneruję swoje akumulatory swoimi wyprawami. W nagrodę nareszcie mogłem wsiąść, bo droga się wyrównała. Musiałem jedynie uważać, bo jeden błąd i mogło by mnie to kosztować kąpielą w koleinie wypełnioną wodą.


Długo się nie nacieszyłem jazdą, bo przede mną pojawiła się ogromna kałuża, w której na szczęście było jakieś drzewo, które posłużyło mi jako kładka.


Nie odważyłem się ale przejść po niej jak linoskoczek, łapiąc równowagę niesionym rowerem.
Wolałem się podpierać zanurzając przednie koło w głębokiej błotnistej wodzie.
Obserwując ciągle eTrexa widziałem, że do celu już niedaleko. Zanim jednak doszedłem do szlaku prowadzącego ze Stożka na Soszów musiałem jeszcze kilkakrotnie przekraczać przewrócone drzewa czy mnóstwo gałęzi. Wielokrotnie powtarzam, że nagrodą po wspinaczce jest zjazd, a że wspomniany szlak jest szeroką kamienistą drogą, więc przyjemność miałem wielką.


Zatrzymałem się na szczycie Wielkiego Soszowa, by podziwiać przepiękne widoki gór.


Mój dzisiejszy cel był tuż przede mną: Lepiarzówka.


Przyjemne miejsce z wieloma miejscami do siedzenia. Jednym z nich jest specyficzny krąg, którzy dziś zajęli liczną grupą turyści z Czech.


Nie mogę się powstrzymać przed skrytykowaniem pewnego zwyczaju, który wielokrotnie zaobserwowałem jak dotąd tylko w przypadku turystów czeskich. Damskie i męskie towarzystwo wybiera się na wycieczkę ciągnąc ze sobą flaszkę wódki.
No sory, ale co mi to za przyjemność i to jeszcze w dość słonecznym dniu lać do siebie wysokoprocentowy alkohol? To, że po drodze wielokrotnie degustuje się serwowane piwa nie jest dla mnie dziwne, bo jakby nie było piwo najlepiej ugasi pragnienie, szczególnie po męczącym marszu, ale wódka? Nie będę wnikał w motywację tego zwyczaju, ale ze sportem i rekreacją to nie ma nic wspólnego. Ja zadowoliłem się wodą z bidonu z zawartością magnezu i sezamowo - orzechową tabliczką.


Długo nie siedziałem. Odwrócony plecami do słońca wysuszyłem koszulkę i czas kontynuować jazdę. Chociaż mogłoby się wydawać, że cel osiągnięty i mógłbym najprostszą możliwą drogą zjechać do domu, to jednak miałem jeszcze pewien plan. Mógłbym wykorzystać kuszącą propozycję zjazdu pod wyciągiem, ale życie i zdrowie ma dla mnie wielkie znaczenie.


Zgodnie z planem więc, wyruszyłem w kierunku schroniska na Soszowie. Spojrzałem na garmina i miałem dziwne wrażenie, że niezupełnie siedzi w uchwycie jak powinien, ale ignorując to ruszyłem w dół po kamienistej drodze. Moje spostrzeżenie jednak okazało się prawdziwe, bo po kilkunastu metrach eTrex koziołkując lądował na twardym podłożu. Zgodnie z tym co oczekiwałem, test wytrzymałościowy wyszedł dobrze. Obudowa przystosowana do upadków jest oznaczona zadrapaniami, wyświetlacz nie ucierpiał w ogóle, a samo urządzenie nawet się nie wyłączyło. Zasługuje na nazwę outdoor😉.
Kontynuując jazdę delektowałem się przyjemnie terenową trasą, która później zmieniła się w kamienisto - leśną, co dodawało jeszcze większego uroku. Wcale nie muszę mknąć z "prędkością naddźwiękową" by mieć przyjemność z jazdy. Do szczęścia wystarczy mi jak pięknie udaje mi się omijać napotkane przeszkody w postaci kamieni, korzeni, kałuż. Poza tym, gdybym mknął jak strzała nie zdążyłbym zauważyć Małego Soszowa, który na szlaku w ogóle nie jest oznaczony, na niektórych mapach owszem. Schodząc troszkę z trasy można się zachwycać widokiem na czeską stronę Beskidu.


Ten czarny punkcik to nie samolot ani ptak. Najprawdopodobniej jakimś cudem udało mi się uchwycić przelatującą muchę🙂.
Wróciłem na drogę i kierowałem się do Przełęczy Beskidek (Beskydske Sedlo), gdzie w zeszłym roku naprawiałem niedawno wspominanego kapcia.


Stamtąd zielonym szlakiem w stronę Nydku rozpocząłem karkołomny zjazd. Jechałem tu już kilka razy. Raz pamiętam, że prowadziłem rower, ale za drugim razem zjechałem. Sporo kamieni i cieknąca woda dość utrudnia przyczepność i hamowanie. Można wybrać grzbiet powyżej koryta, ale i tu nie trudno o błąd.


Mimo wszystko wybrałem opcję sprowadzenia roweru. Miałem dziś jakieś lęki. Być może początek sezonu i nie jestem jeszcze tak odważny jak normalnie, ale powodem może być zbyt duże nabieranie prędkości i/lub ewentualnie zjechany ciut bieżnik tylnej opony. Z tą świadomością dopiero poniżej tego grzbietu (zdjęcie robione w tył) wsiadłem i umiejętnie zjeżdżałem dalej w dół. Ciągle obserwowałem mapę, aby nie przegapić skrętu w prawo, tym samym zbaczając z prostej drogi do domu.
Skręciłem pomiędzy części Nydku nazwane: Na Patrech, Kyčera (sąsiaduje z polskimi Kiczorami obok Przełęczy Beskidek) i Druhý Díl. Ciekawe zakątki Nydku, które dawno miałem w planie odwiedzić.
Po drodze spotkałem dzięcioła, ale jak to zwykle bywa ze zwierzętami, są za szybkie i nawet nie próbowałem wyciągać aparatu. Tak jak kiedyś w pobliskich okolicach spotkałem na drodze jelenia, który co prawda chwilę stał, ale nie na tyle długo by go złapać obiektywem.
Kondycja tego dnia mi dopisywała, a co za tym idzie, tętno max. 162, żadnego bólu w biodrze, który czasami mi towarzyszył szczególnie pod górki. Jechałem więc spokojnie żwirową drogą, która w którymś miejscu zaczyna się wić, ale ja postanowiłem odszukać zaznaczone na mapie źródło wody.

Miałem obawy, że podobnie jak kiedyś poszukiwany pomnik Trzanowskiego, może się okazać, że oznaczony punkt na mapie nie będzie dokładny. Kocham przygody i nieznane, więc po stwierdzeniu, że w linii prostej mam zaledwie 200 m ruszyłem leśną drogą. Było stromo i to długo, ale cel był coraz bliżej, więc nie poddając się pchałem zawzięcie rower. Droga zaczynała się równać i ku zdziwieniu połączonemu z radością ujrzałem cieknącą wodę i to prawie dokładnie w zaznaczonym miejscu.


Tak wysoko w górach nie ma mowy o jakimś zanieczyszczeniu więc bez wahania napiłem się zimnej wody.


Słońce świeciło, ale upału nie było, mimo wszystko orzeźwiające umycie twarzy górską wodą niezastąpione.


Miejsce bardzo spokojne. Żadnych odgłosów cywilizacji. Wcześniej czasami było słychać piły ścinające drzewa.


Teraz to ja mogę wracać do domu. Tym razem dobrze wybrałem drogę. Podążałem dalej tą samą, która za chwilę stawała się bardziej zielona, co oznaczało, że mało kto tędy chodzi. Dość niebywałym zaskoczeniem było dla mnie, kiedy między drzewami ujrzałem kawałek dachu. Kto też może mieszkać w tak odległym miejscu tuż pod Czantorią? Nieśmiało wkroczyłem między stary drewniany dom i budynek gospodarczy.
Zdjęcia nie robiłem, bo robotnicy robili dach. Nie mogłem się oprzeć ciekawości i zapytałem, wskazanego mi, właściciela, gdzie ja w ogóle jestem? Okazało się, że człowiek będący właścicielem domu w Nydku nie rozumie słowa "po naszymu", więc powtórzyłem pytanie używając czeskiego.
Tę część Nydku nazywają Zakamen. Zainteresowany ciekawymi i nieznanymi mi nazwami części tej miejscowości, poszperałem w mapach i naniosłem do dzisiejszej przygody Garmina.
Znajdziecie tam wspomniane wcześniej jak oraz: Na Dolinách, Padoly, Kouty, a niżej Kamenny i Dílek. Mijając jeszcze jeden dom, dojechałem do ostatniej tablicy na szlaku Rycerskim (Rytířská stezka).


Tablic na tym specjalnym szlaku jest 7. Na tej ostatniej można przeczytać (sumiennie przepisałem):
Jak się żyło pod Czantorią.
Tradycyjnymi mieszkańcami rejonu Czantorii byli i są górale, w przeszłości zajmujący się głównie rolnictwem. Góral i góralka wyrastali w trudnych górskich warunkach, a to sprawiało, że stworzyli cały szereg wyjątkowych obyczajów, specyficzną kuchnię regionalną, charakterystyczny strój i język. Byli bardzo zręcznymi rzemieślnikami, toteż z dzisiejszego punktu widzenia wielu z nich można zaszeregować do kręgu artystów ludowych.
Większość mieszkańców żyła w prostych drewnianych domostwach bez kominów (dym z pieca był odprowadzany przez drzwi, na strych i małym oknem na zewnątrz). O domach tych mówiono i do dnia dzisiejszego mówi się "kurloki". Jeden z takich domów można zobaczyć w Nydku pod nr 37. Wyposażenie starych chałup było na ogół proste: drewniane ławy, na których też spano - tylko gospodarz mógł spać w łóżku, drewniane masywne stoły, małe okna.
Rolnictwo dla "Górali" było głównym środkiem utrzymania. Uprawiali przede wszystkim to, czemu sprzyjały warunki naturalne - rośliny strączkowe, ziemniaki i zboża. Górale zajmowali się też sałasznictwem, które pod Czantorię w XVI wieku wprowadzili Wałasi. W szałasach górskich hodowali owce, kozy, bydło rogate a niekiedy też konie i świnie.
Z moich obserwacji języka wynika, że nie używa się w gwarze śląskiej słowa "góral" ale tak samo jak w czeskim "gorol". Podobnie nie jestem pewien słowa "szałas", które przetłumaczono ze "salaš". Nie znam się na hodowli zwierząt i na tamtejszych czasach, więc jeśli ktoś może mi pomóc w uzyskaniu więcej informacji na temat, będę bardzo wdzięczny.
Ciekawostki na temat Nydku i otaczających go legend, znajdziecie też we wcześniej napisanych postach. O ile nie czytaliście wcześniej, rozwijając archiwum stycznia 2015 znajdziecie więcej podobnych postów.

Dzisiejszej wycieczki to prawie koniec, ale zmierzając w stronę domu dojechałem do znanego mi odcinka przy punkcie Padovy, tu szybko zdecydowałem, że nie pojadę asfaltem w dół do Nydek Střelma i skręciłem w prawo drogą, którą przebiega szlak z Czantorii, dalej po nieznanej mi drodze gdzie musiałem ostro hamować, bo moim oczom ukazał się kolejny dziś przepiękny widok.


Nie raz wspominałem, że droga do domu z gór zawsze jest z górki, więc często hamowałem na chyba nie dawno usypanej żwirowej drodze, by wyrobić na zakrętach. Kolejne takie hamowanie miałem ciut niżej od tego wspaniałego widoku, kiedy to odkryłem (najprawdopodobniej) pochodzenie nazwy Zakamen.


Ciekawe ile jeszcze takich miejsc w Nydku na mnie czeka. Patrząc na mapę widzę wiele dróg, którymi jeszcze nie jechałem. Sami widzicie, że można było krócej.
Podsumowując stwierdzam, że bardzo udany dzień. Przejechanych 24 km, w tym kilometrowy odcinek powrotu po okulary😉. Przyjemnie zmęczony ale nie wykończony. Żadnych popełnionych błędów w wyborze trasy, chociaż kilka razy improwizowałem, co owocowało pięknymi widokami.
Czas znowu usiąść nad mapą i planować coś ciekawego. Mam nadzieję, że dołączycie do którejś z moich wypraw🙂.

0 Komentarze