17/2014 z cyklu: Ja i mój rower. Do Nydku śladami Toniego, czyli pierwsza grupowa wycieczka


Niespełna miesiąc temu pod namową grupy z Bielska wymyśliłem trasę przez swoją okolicę.
Korzystając z nawigacji i sprawdzonych już odcinków trasy stworzyłem wydarzenie w grupie na FB: Trasy Rowerowe w Polsce i Czechach.
Obserwując listę osób, które ewentualnie zgłosiłyby swój udział smutniałem, kiedy nikt się nie zgłaszał. Natrętnie przypominałem o wycieczce w kolejnych postach. Mój smutek pogłębiała zapowiadana pogoda akurat na niedzielę. W sobotę było ładnie i jak czytaliście bloga, delektowałem się piękną trasą. Wieczorem zaczęło padać. W nocy przestało padać... zaczęło lać!😞
Rano kiedy o 7 zadzwonił budzik bałem się otworzyć oczy by sprawdzić czy nadal pada. Nie padało ale zachmurzone było potwornie. Odpaliłem kompa i na fejsie Marcin po raz kolejny potwierdził, że pomimo deszczowej pogody ruszamy.
Postanowiłem rower załadować do samochodu, w razie gdyby zaczęło lać tak, że zrezygnowalibyśmy zaraz na starcie, albo w przypadku, że będę już tak zmęczony i przemoczony przy powrocie, że wygodniej będzie do domu wrócić na 4 kółkach.
Zbiórka zaplanowana była na granicy polsko-czeskiej o 9:30, ja byłem dość przed czasem.
Nie padało, ale słońca ani widu.
Wypełniając czas oczekiwania na przybyłych przeglądałem mapę na dużej tablicy. Były tam proponowane różne cyklotrasy, ale tej naszej nie było😉.
Poza mapą zaciekawiła mnie instrukcja dla rowerzystów:


Myślę, że warto zastanowić się nad tymi punktami.
Jest taki zwyczaj od pradawna, że piesi turyści mijający się na szlaku pozdrawiają się. Trochę zanika ten zwyczaj, ale są ludzie, którzy podtrzymują tę miłą tradycję.
Ja sam bardzo często spełniam punkt VII powyższego "regulaminu" podnosząc, jak przystało na kierowców, rękę i pozdrawiając mijanych rowerzystów. O pieszych też nie zapominam.

Tuż po 9:30 dojechał Marcin z Anią, też samochodem, bo do Lesznej Górnej mieli trochę kilometrów. Po chwili dotarł też Marek, który dzień wcześniej zasięgał informacji o trasie ze względu na rodzaj swojego roweru. Szosówka z 24mm oponami! Zdecydowanie nie góral, ale do odważnych świat należy. Decyzję o jeździe z nami podjął z nie przymuszonej woli😀.

Ostrzegam, że post najprawdopodobniej będzie dłuższy niż zwykle.
Spróbuję go podzielić na kilka rozdziałów, abyście mogli odsapnąć i mieć jakąś zakładkę😛.

Start  (Ślad do podglądu - wyczyszczony z wieloma punktami.)
Wyruszyliśmy punktualnie o 10-tej w kierunku Bystrzycy. Omijając w miarę możliwości główne drogi wyjechaliśmy tuż przed osiedlem Trzyniec Sosna, gdzie skierowaliśmy się w stronę żelaznego mostu przez Olzę. Tu był pierwszy test dla Marka, bo z asfaltu wjechaliśmy na wąska leśną ścieżkę, a następnie na żwirowa drogę. Brak amortyzatorów i wąskie opony były powodem, że jednak nie ryzykował i sprowadził rower.
Na moście zobaczyliśmy, że nocne deszczowe opady dość porządnie wzburzyły rzekę. Była szeroka i mętna, a wczoraj, kiedy tu przejeżdżałem była jeszcze normalna.
Stąd spokojnie po asfalcie zmierzaliśmy przez część Trzyńca mniej więcej wzdłuż rzeki, mijając często wspominaną i odwiedzaną przeze mnie restaurację u Beranka następnie naturalny (powstający) labirynt w Wędryni jadąc dalej do Bystrzycy, gdzie zaplanowałem pierwszy przystanek.


Przed nami był odcinek do Bystrzycy Paseky - Konečna, dlatego posililiśmy się i kto potrzebował zrobił zakup w Tesco, obok którego staliśmy. Ze względu na brak czeskiej gotówki stałem się przez chwilę kantorem.
Jednogłośnie postanowiliśmy zrzucić kurtki, bo na pewno zagrzejemy się jazdą pod górkę.
Wyruszyliśmy na kolejny etap naszej wycieczki. Zaledwie po przejechaniu kilkuset metrów zaczęło padać więc przyszła pora na kurtki przeciwdeszczowe. Czasami padało mniej, czasami więcej, a totalnie zachmurzone niebo nie zapowiadało niczego lepszego. Mimo wszystko jechało się dobrze, podczas jazdy ciągle rozmawialiśmy, więc jakoś nie zwracaliśmy uwagi na pogodę.


Czasami tylko jak padało więcej, to zastanawialiśmy się nad jakimś schronieniem.
Przeważnie na zastanawianiu się kończyło i dojechaliśmy na punkt naszego drugiego przystanku.
Bystrzyca Paseky konečna



W tym przypadku konečna oznacza pętla, czyli ostatni przystanek autobusu.
Tak, dalej nie jadą nawet autobusy a my pomimo niesprzyjającej pogody mamy zamiar jechać pod górkę z 18% podjazdem. Zaplanowałem ten przystanek w celu nabrania sił i skosztowania wielokrotnie przeze mnie reklamowanej Kofoli. Zapewne zauważyliście w moich postach fakt o moim pechu co do godzin otwarcia niektórych restauracji. Tak tez było i dziś. Moja zła passa nie została przerwana.
Była godzina 11:45 otwarcie miało nastąpić w samo południe. Chyba przez pogodę właściciel postanowił olać sprawę i musiały nam wystarczyć nasze osobiste zapasy.


Nie śpieszyliśmy się. Zrobiliśmy kilka zdjęć i jak widać nawet pogoda nie psuła nam humorów.


Kilkanaście minut po 12-tej ruszyliśmy pod górę. Marcinowi zaraz na początku spadł łańcuch, ja przez chwilę nieuwagi zjechałem z drogi, co zmusiło mnie do zjechania w dół bo szans, wsiąść na rower pod taka górkę, nie było. Więcej przeszkód nie było, bo towarzyszącego nam już chyba bez przerwy deszczu już nawet nie zauważaliśmy. Pod męczącą górę raz jechaliśmy raz prowadziliśmy.


Czym wyżej tym piękniej i lepiej było widać otaczającą nas... mgłę😀. Mimo wszystko niektórzy zachwycali się pięknem okolicy już teraz planując powtórkę przy ładnej pogodzie. Zapewniam, że widoki bywają piękne, a więc ci którzy nie wybrali się z nami, będą mieli kolejną szansę. Przyroda i inne okoliczności pomagały nam podpowiadając czasami miejscem na złapanie oddechu przy ciągłej jeździe pod górę. Podziwialiśmy pomysłowość właściciela jabłoni.


Z Łączki na Filipkę.
Asfaltowa droga kończy się jakiś kilometr przed samą Łączką, na którą dotarliśmy wraz z deszczem, który wpłynął na to, że nawet nie wyciągnęliśmy aparatów. I tak nie było co fotografować. Otaczała nas mgła do tego stopnia, że nie było widać stojącego jakieś 150m od nas domu.
Nie uwierzycie, ale ciągle byliśmy uśmiechnięci i rozgadani. No... może ciut mniej Marek, któremu na długi czas skończył się asfalt. Dojazd z Łączki na Filipkę początkowo leśną drogą z górki i pod górkę a następnie ostro z góry po kamieniach, którym towarzyszył wypłukany wodą rów wijący się jak mu się podobało. Dla mnie bomba, jak się okazało również i dla Marcina.
Nie każdy jednak jest tak odważny jak my, tak jak w przypadku Ani, która była w tym momencie idealną towarzyszką dla Marka, bo ten nie miał najmniejszych szans zjechać cały i zdrowy. Dotarł cały i zdrowy, bo zszedł prowadząc rower.
Pokonując niewielkie wzniesienie od rozdroża pod Filipką czekał nas 3 przystanek. Niecierpliwie jechałem szybciej niż reszta mając nadzieję, że pomimo pogody będzie otwarte. Już za chwilę siedzieliśmy w cieple posilając się langoszami i kofolą.



Przez chwilkę zastanawialiśmy się z Marcinem co chciał tak naprawdę zjeść Marek...ale doczekał się za chwilkę swojego langosza. Niechętnie opuszczaliśmy ciepłe i suche miejsce.


Ciężki do uwierzenia, ale jednak, znalazłem plus dzisiejszej pogody. Gdyby było słonecznie i ładnie, było by tu mnóstwo turystów, a oczekiwanie w kolejce mogło by się wydłużać na dziesiątki minut. Dziś zostaliśmy miło obsłużeni bez kolejki. Dodatkowym plusem dla turystów z Polski jest możliwość płacenia złotówkami.
Na zewnątrz wraz z deszczem pojawiło się słońce.



Przygotowując się do drogi i dzwoniąc z zimna zębami zrobiliśmy kilka ujęć.


Słońce pocieszyło nas tylko chwilkę



ale nie przeszkodziło to nam w uwiecznieniu naszego wyczynu. Turystów nie spotkaliśmy, ani jednego.



Tylko my byliśmy na tyle zwariowani, że jednak nie zrezygnowaliśmy. A Marek?
Przyjrzyjcie się dokładnie jego rowerowi. Już teraz miał nasz wielki szacun, bo udowodnił, że dla chcącego nic trudnego.


...a nie wiedzieliśmy jeszcze, że najlepsze dopiero przed nami😉. To, że ścieżka leśna czy górska wiedział, ale jakoś zupełnie nieoczekiwanie mieliśmy też inne przeszkody. Jechaliśmy z Filipki przez Czupel i rozdroże nad Zimnym gdzie wspomniałem, że przez osadę nad Zimnym można dojechać do Piwnego Sanatorium na Bagieńcu, Ania już chciała zmieniać trasę wycieczki😀.


Być może mogliśmy ulec jej namowom, bo jadąc dalej w kierunku Stożka czekała nas błotnista kąpiel.

 

Szkoda, że w najlepszych momentach naszej walki z błotem nie wyciągnęliśmy aparatów. Była nieciekawa sytuacja, kiedy jadąc za Marcinem przez środek błota, widziałem jak jego koła zanurzają się co najmniej na 15 cm. Krzyknąłem z przerażenia, na co Marcin zareagował szybszym pedałowaniem co i mi pozwoliło na czysty przejazd bez stawiania nóg. Ci za nami chociaż postanowili przejechać bokiem, mieli mniej szczęścia. Mimo wszystko wszystkim nadal towarzyszył uśmiech.
Czasami śmiech z wielokrotnie powtarzanego pytania: "Będzie już asfalt?"😁
Do asfaltowej drogi jeszcze trochę zostało, ale warunki się poprawiały, bo z błotnistej drogi tuż za miejscem zwanym "Końskim łbem" (Koní hlava) zaczynała żwirowa. Po prawej mijaliśmy góry Stożek i Soszów, a ku naszemu zadowoleniu zaczynały też poprawiać się warunki pogodowe🙂 i bardziej można było dostrzec piękno okolicy.


Za chwilę z wielką radością Marka jechaliśmy asfaltem, zatrzymując się przy zbiorniku na rzece Hluchova.
Nydek Hluchova Klauz.
Klauz to system spławiania drzewa po rzece.


a kawałek niżej przy Nydeckim wodospadzie przy Kolibiskach kolejny ale nieoficjalny przystanek i kilka zdjęć.



Słonecznie dojeżdżaliśmy do naszego 4 przystanku, zarazem ostatniego.
Nydek, który m.in. fascynuje starszą architekturą.


Naszym ostatnim przystankiem była restauracja Nydeczanka, która jest dla wielu miejscem dla wypicia złocistego płynu, dla nas odpoczynek przy Kofoli i resztkach czekolady.
Po odpoczynku czekał nas jeszcze jeden wyjazd pod górę, tuż obok mojego miejsca zamieszkania na wierzchołek zwany: Za Vrchem(499m).


Tu już naszym oczom ukazywały się piękne widoki na okolicę ponieważ mgła opadła, albo poszła w górę (tego nie wiem)😉. Korzystając z okazji wyciągnęliśmy po raz kolejny nasze sprzęty fotografujące.


Z górki w kierunku Wędryni zjechaliśmy mało wydeptaną ścieżką porośniętą trawą. Kąpiel błotną już mieliśmy więc teraz była wspaniała okazja by się umyć😀. Trawa z oczywistych powodów była mokra.
Znając doskonale drogę zjechałem dużo szybciej od reszty. Po chwili czekania i braku słychu i widu nadjeżdżających zacząłem się martwić czy przypadkiem rower Marka przestał słuchać poleceń kierowcy. Nie byłem daleki od prawdy. Ci za nim mieli niezłe widowisko i ubaw, Marek bardziej strach w oczach, kiedy myślał, że wytyczy nową ścieżkę wśród drzew i krzaków😀. Dojechali wszyscy bez uszczerbku na zdrowiu swoim i rowerów.


Z Wędryni już asfaltem jechaliśmy w kierunku punktu startu, podziwiając krajobrazy


a niektórzy podziwiali moją ubłoconą osobę😜.


Przy granicy w Lesznej Górnej tuż przed godziną 18 zapakowaliśmy się do swoich samochodów z uśmiechem komentując dzisiejszy dzień.


Przejechaliśmy 40km i pomimo brzydkiej pogody mieliśmy dobre humory do samego końca.
Dziękuję Ani, Markowi i Marcinowi za mile spędzony dzień.
Oto jak komentowali wycieczkę:
Ania napisała:
Miałam okazję dziś odkryć Czeski Beskid Śląski - mimo deszczu i błotka. Mile się zaskoczyłam, Czeskie Beskidy mają bardzo dużo uroku, o dziwo są inne niż nasze🙂. Przypominają nasz Beskid Żywiecki. Polecam - jest tam wiele miejsc godnych odwiedzenia, przejechania rowerem i pooglądania. A wszystko to dzięki Toniemu i jego rowerowej pasji🙂. Dzięki za fantastyczną wycieczkę.
Marcin napisał:
Trasa przebiegała od początku w deszczowej aurze, dopiero w drodze powrotnej uśmiechnęło się do nas słońce🙂. Marek przejechał tą trasę na rowerze szosowym! Duży szacunek dla niego. Tereny niesamowicie piękne, bardzo malownicze, na pewno będzie powtórka!
Tak, planowana jest powtórka w lepszej pogodzie.
Mam nadzieję, że tym postem i komentarzami zachęcimy was do wspólnych wyjazdów.
Więcej informacji znajdziecie a naszej grupie na FB (link na samym początku posta).
Będzie też galeria ze zdjęciami z wycieczki.

3 Komentarze

  1. Czekam na drugą część..:) Pozdrowienia dla rowerzystów..:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dodałem kilka zdjęć dzięki Ani ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Podziwiam za pasję i ..... determinację..:). Ponoć "biegać trzeba niezaleznie od pogody".. jak widać to samo tyczy się rowerów...:) Opis wycieczki bardzo wciągający, gratulacje Toni.

    OdpowiedzUsuń

Twój komentarz jest dla mnie bardzo ważny. Dziękuję.