11/2015 z cyklu: Ja i mój rower. Pierwszy upadek


Tym razem wyjechałem przed 12-tą sam nie wiem dlaczego znowu Czantoria🙂.

Mapy do wglądu:
Endomodo
Przygoda Garmin
Trasa już mi znana. Poziomki rosną więc i tym razem zrobiłem sobie małą przerwę.


Kawałek wyżej porządnie zarośnięta dróżka, którą przemierzałem w maju w poszukiwaniu źródła wody na Zakamieniu.


Kiedyś znowu odwiedzę to miejsce, ale dziś zgodnie z planem.


Raptem kilometr dalej znowu odwiedziłem źródełko pod Kyčerou.


Nie było mnie tu tydzień a już ktoś zepsuł moje dzieło. Albo czyżby woda miała taką siłę by przesuwała kamienie? Śmiało możecie powiedzieć, że się nudzę, bo poukładałem znowu🙂.


Czesi mają takie powiedzenie: "Kdo si hraje, nezlobí" czyli: "Kto się bawi nie jest niegrzeczny".
Nie zawsze to prawda, bo czasami cicha zabawa może oznaczać, że właśnie ktoś broi😀.
Tak czy inaczej ja byłem grzeczny, chociaż mógłby ktoś próbować doszukiwać się czegoś w uśmiechu😜.


Pobawiłem się i grzecznie pojechałem dalej, a za skrzyżowaniem na Dolinach zaczynał się dopiero wysiłek. Mimo wszystko zauważam, że czym częściej tu jadę to ta górka przestaje być taka straszna.


W chacie na górze jak zwykle kofola i przebieranie koszulki na suchą. Jakby nie było wjazd w upale i z plecakiem wyciśnie pot. Wymieniłem mapy w urządzeniu i podążałem dalej w kierunku Poniwca.
Jak się już wyjedzie z lasu jedną z równoległych dróg otwiera się przestrzeń. Do tego momentu trochę skakania po kamieniach więc z palcami na hamulcach. Kiedy już się drogi połączyły puściłem hamulce i wykorzystywałem fajny zjazd by stracić jak najmniej energii na zbliżającym się podjeździe. Jakim cudem zapomniałem u pułapce czekającej poniżej? Nie wiem. Chyba za bardzo lubię szybkie zjazdy. Kamieni co prawda już nie ma ale kawałek przed wjazdem do doliny jest zagłębienie w terenie, które przy dużej prędkości najprawdopodobniej skończy się lotem przez kierownicę. Nie miałem takiego zamiaru więc wyhamowałem tyle ile się dało ale duża prędkość spowodowała, że wyskoczyłem z zagłębienia jak z procy.
Jestem przekonany, że osobnik, który zjeżdża DownHill by sobie z tym poradził bez szwanku. Po raz pierwszy pożałowałem, że posiadam w pełni zamortyzowany rower ponieważ odbiłem się jak gumowa piłka, a tego już niedoświadczony skoczek nie opanuje.


Zagłębienie terenu to jakieś 2m od obiektywu, ten ciemniejszy punkt, a lot zakończył się tam gdzie rower. Lot był długi, ale w trawę obok drogi. Mimo wszystko, kiedy wstałem poczułem lekki ból głowy ale wierzyłem, że kask na głowie spełnił swoją rolę. Gdzieś wyczytałem lub słyszałem, że o ile do 4 minut nie wystąpią wymioty, nie ma wstrząsu mózgu. Spokojnie więc stałem oglądając rower, który wyglądał na nieuszkodzony. Ludzie przeszli, niektórzy przejechali ale co ciekawe, kiedy leciałem nikogo nie było. Miałem sporo szczęścia, że nic mi się nie stało, bo ból głowy ustąpił pozostał tylko stłuczony bok.
Miałem też inne "szczęście" w postaci substancji, w której lądowałem. Chwilę wcześniej widziałem w niedalekiej okolicy owce, które zapewne były niedawno i tu. Kiedy ochłonąłem troszkę po szoku poczułem, jakiś niezbyt miły zapach. Okazało się, że świeżo ubrana koszulka ubrudzona jest łajnem.
Mówi się, że to na szczęście😀. Szczęście polegało też na tym, że nie było tu też krów, bo ubrudzenie było by proporcjonalne do wielkości tych zwierząt. Koszulka powędrowała do kieszonki plecaka i musiałem założyć tę spoconą. Nie szkodzi, wyschnie.
Pojechałem dalej ale czułem się nieswojo. Chyba jestem za stary na takie wybryki. Miejmy nadzieję, że nic mi nie jest, bo przecież jadę sam. No dobra, pojadę ostrożnie.
Kawałek za wyciągiem Poniwiec jednak zatrzymałem się, ponieważ rower nie był zupełnie w porządku. Oberwał przedni hamulec i tarcza dzwoniła lekko. Narzędzia w dzisiejszych czasach niewielkie, więc jakoś udało mi się ustawić szczęki na tarczy by mnie nie denerwował ten dźwięk.
Przy okazji oddam to w ręce fachowca, tu w terenie sobie z tym nie poradzę. Pojechałem dalej a na Małej Czantorii zastanawiałem się nad trasą, która kontynuować jazdę.


Ponieważ czarnym szlakiem w kierunku Lesznej już zjeżdżałem wybrałem na dziś żółty, który skręca nieoczekiwanie w prawo. Za chwilę, po raz trzeci chyba, mijałem młodą turystkę. Wcześniej dwa razy, kiedy przyglądałem się hamulcowi, następnie po tym jak regulowałem, a teraz w ciemnym lesie.


Kiedy uśmiechała się przechodząc zagadałem, by nie miała obaw, że tak się złożyło. Przy okazji zapytałem czy zna ten szlak i jak długo będzie tak ładnie terenowo. Czułem się jednak dobrze, bez objawów wstrząsu więc taka jazda była miłą perspektywą. Mimo wszystko wijąc się przez wystające kamienie i korzenie zachowywałem ostrożność. Niżej mogłem podziwiać widoki i wybierać z kilku możliwości trasy.



Kiedy dojechałem na asfalt pozwalałem sobie na większą prędkość ale odpowiednio by uwiecznić kolejną panoramę.


W Ustroniu tym razem bez posiłku w postaci zapiekanki, ale mały odpoczynek zafundowałem sobie na rynku, podziwiając wytwór czyjejś wyobraźni.



Jak już wspominałem ostatnio od zawsze lubię taka jazdę bez celu, więc uprzyjemniłem sobie wycieczkę jazdą ot tak kręcąc się po Ustroniu i w pobliżu rzeki. Następnie kierunek dom.
Nie wiem co się stało z tym urządzeniem ale nie mogłem po raz kolejny ustawić celu podróży.
Chciałem przejechać koło jeziora Ton, ale mapa nie chciała mnie do niego prowadzić.
Nie pozostało mi nic innego jak korzystać z mapy tylko dla rozeznania kierunku. Jak się okazało nie byłem aż tak daleko. No trudno, następnym razem. W sumie wrażeń miałem dziś dość.
Na granicy w Lesznej Górnej odpocząłem przy kofoli i pojechałem w kierunku Trzyńca. Po raz drugi dziś przekonałem się, że jak się jedzie któryś raz pod wcześniej męczącą górkę, to już nie jest taka męcząca jak kiedyś. Tak też było na podjeździe do Sosny. Tam przejeżdżając obok 5 ławki stwierdziłem, że przydało by się coś zjeść, by mieć siły na dojazd do domu. Przy szpitalu zboczyłem więc z trasy i zafundowałem sobie pizzę. Potem przejeżdżając przez miasto skierowałem się na znajome mi zakątki w kierunku domu.
Przygodę zakończyłem uzupełniając wypocone płyny i komentując dzisiejszy dzień z kolegami, którzy też akurat wrócili z wycieczki. Przypomnieli mi (nie żebym zapomniał), że już najmłodszy nie jestem i mam jeździć tak by się nie zabić😜. No i pamiętajcie jeśli pić piwo, to jedynie po skończonej jeździe, bo nigdy nie wiecie co się wydarzy. Faktycznie zauważam, że nie mam tyle odwagi co kiedyś i być może strach był powodem mojego dzisiejszego upadku. Dziwna sprawa, w zeszłym roku ponad 1000 km i żadnego upadku, a w tym roku dopiero zaczynam i już coś nie tak. Odbieram to jako ostrzeżenie.

3 Komentarze

  1. Piękna trasa :) Bardzo daleko od mojego miejsca zamieszkania (Trójmiasto). Marzą mi się takie wycieczki, może kiedyś...

    OdpowiedzUsuń
  2. Czytając, przeniosłam się wraz z Tobą, w tę piękną okolicę, prawie czułam powiew świeżego powietrza... Dziękuję...

    OdpowiedzUsuń
  3. Magdalleno może i daleko, ale może kiedyś zrobisz sobie urlop, weźmiesz rower, lub pożyczysz a ja chętnie oprowadzę po pięknych okolicach.
    Szeherko i ciebie zapraszam, zarazem obiecuję, że będę cie bronił przed gołębiami : D
    Miło, że jesteście ze mną na moich wycieczkach czytając ; ) Jeszcze milej, że nie krzyczycie, za szybką jazdę : P

    OdpowiedzUsuń

Twój komentarz jest dla mnie bardzo ważny. Dziękuję.