8/2015 z cyklu: Ja i mój rower. Nydek - Karvina - Kończyce Małe


To nie pierwszy raz, kiedy tygodnik z regionu, w którym mieszkam podsuwa mi pomysł. Artykuły "Hutnika" podsunęły mi temat dotyczący okolic górskiego pogranicza jak i przez wielu znanych legend spod Czantorii. Tym razem przeczytałem o Malých Kunčicích.
Kiedy się doczytałem, że chodzi o cieszyński region, zacząłem poszukiwania, by dowiedzieć się, gdzie to w ogóle jest.


Kto wie jak szukać nie będzie miał większych problemów i jak się okazało chodzi o Kończyce Małe, niedaleko od Zebrzydowic. Opisywać dziejów zamku nie będę, jeśli będziecie chcieli, sami sobie znajdziecie😉.
Zaplanowałem trasę, ale zapomniałem skopiować do urządzenia, więc musiałem improwizować wybierając najlepszą trasę do celu. Raz słuchając urządzenie raz nie.
Tego dnia zapowiadały się niezłe upały, stąd pomysł żeby nie jechać w moje ulubione góry.Wyruszyłem o 9:17 (jak donosi zapis wycieczki, mapy do podglądu na samym dole).
Jak zwykle trochę trwało zanim przygotowałem wszystko potrzebne do wycieczki.
Nasmarowałem amortyzatory, łańcuch, w myśl przysłowia: "Kto smaruje ten jedzie".
Musiałem też trochę pozamieniać umocowane gadżety na kierownicy, ponieważ postanowiłem zamocować niedawno zakupiony dzwonek. Nie tak dawno mijając pieszych zostałem okrzyczany za brak dzwonka, bo jedna z pań bardzo się przestraszyła, kiedy obok niej powoli przejechałem. Nie liczyło się dla niej, że szły całą szerokością drogi.
Jak mówią przepisy, dzwonek jest obowiązkowy w wyposażeniu roweru. Zamontowałem, ponieważ przewidywałem, że dziś na pewno się przyda.


Jechałem znaną i wielokrotnie przemierzaną trasą: Nydek, Bystrzyca, Wędrynia, Trzyniec, gdzie kierowałem się wzdłuż Olzy dojeżdżając aż do ronda przy Mysiej Dziurze. Tu jak zwykle brak możliwości ominięcia głównej ruchliwej drogi, ale dziś to nie jeden taki odcinek.
Dla urozmaicenia trasy, tuż przed Cieszynem skręciłem w drogę przy prawym brzegu rzeki.
Nie tylko dla urozmaicenia, ale też dlatego, że przypomniałem sobie, że obiecałem wam, że policzę stopnie stromych schodów.


Schodząc powoli, bo każdy zły krok mógłby się skończyć dłuuuuugim lotem, naliczyłem 105 stopni.
Na dole są dwie opcje do wyboru: w prawo i w lewo. Ponieważ ostatnio jechałem w prawo, więc dziś wybrałem odwrotny kierunek, aby zerknąć na zaporę na rzece.


Jakimś cudem jadąc wzdłuż Olzy wybrałem inną ścieżkę, a to przywiodło mnie do parku zupełnie z innej strony. Tak czy inaczej znajdowałem się na moście zwanym Sportowy.
Aaa już wiem dlaczego pojechałem inną ścieżką.
Zainteresowała mnie głośna impreza, którą organizowało chyba miasto. Coś związanego z koszykówką od najmłodszych lat. Zwabiły mnie głosy i przez ciekawość skręciłem tam, gdzie jeszcze nie byłem.
Tuż obok mostu zrobiłem pierwsza przerwę na swoją ulubioną Kofolę, w restauracji Sikorák.


Cieszyn - Karvina
Po chwilce jechałem dalej wzdłuż rzeki. Pomiędzy dwoma mostami, z przyjemnymi nazwami Wolności, a drugi Przyjaźni, byłem niezdecydowany, którą stroną brzegu jechać. Dlatego też po chwili jadąc polską stroną zawróciłem, by sprawdzić w jakim stanie jest budowa deptaku i ścieżki rowerowej po czeskiej stronie. Zarówno po obu stronach jeszcze są zakazy wstępu i utrudniające taśmy. Mimo wszystko wiele osób już korzysta z tych ścieżek, pieszo, na rolkach i rowerach. Ani mi to nie sprawiało problemu😉.
Licząc na swoją orientację w terenie jechałem dalej czeską stroną w stronę Karviny brzegiem rzeki, jak najdalej się dało. Potem główną drogą ale pilnie obserwując mapę w poszukiwaniu jakiejś bocznej dróżki. Udało mi się, przejeżdżając pod mostem, gdzie utwardzoną polną, żwirową drogą jechałem wzdłuż torów.


Dworzec kolejowy w Chotěbuzi, zapoczątkował mini serię powrotu do przeszłości. Nigdy tu nie byłem, ale stan w jakim znajdował się budynek, świadczył jakby o tym, że czas się zatrzymał.


Gdybym nie jechał drogą za torami trafiłbym po lewej stronie na cyklotrasę, którą teraz widziałem na mapie, kiedy wyjechałem znowu na asfalt, ale nie mogłem się nijak do niej dostać, więc nie pozostawało mi nic innego jak jechać dalej główną drogą. Jak to mówią wszystko ma swoje plusy i minusy. Jak znacie mnie i moje przygody wiecie, że najkrótsza droga to dla mnie niezadowalająca opcja😉. Kiedy więc nadarzyła się okazja skręciłem za tory. Jechało się przyjemnie bo terenowo.


Przypomniały mi się dawne czasy, kiedy jeździłem podobnymi drogami w miejscowościach skąd pochodzę. Po drodze moim oczom ukazała się wieża kościoła sv. Barbory.


Czego jednak nie może przewidzieć nawigacja?
Zalanej drogi.


Miałem za sobą długi odcinek. Znany jestem z tego, że zawracać nie lubię, postanowiłem poszukać alternatywy. Parę metrów wcześniej w pole skręcała ścieżka, która dawała mi nadzieję dotarcia do widniejącej na mapie drogi. Jak widzicie na mapie, po raz kolejny musiałem zawracać i to do dość niedostępnie wyglądającej górki. Z wrażenia i oczekiwanego męczenia się, nie zrobiłem zdjęcia.

Rower służył mi jako kotwica
Wciskałem go pół metra wyżej zaciskając hamulce i wciągając się wyżej. Byłem pod wrażeniem przyczepności opon, kiedy nawet po poślizgnięciu się, utrzymał mnie przed zjazdem z powrotem.
Normalnie trzymałem się kierownicy i hamulców jak ostatniej deski ratunku.
Dochodząc do wierzchołka miałem nadzieję, że znajdę się na jakimś normalnym równym terenie.

Nie wiem kto wydeptał tę ścieżkę ale normalny to on nie był. Łatwiej by było obejść tę górkę dookoła niż wspinać się na górę by zobaczyć, że takie samo strome jest zejście.


Chyba ze względu na duże słońce, zdjęcia dziś wychodziły mi za ciemne.
Ścieżka, mogło by się wydawać, znikała w gąszczu, ale w rzeczywistości było ją widać, co powodowało chwilę zastanowienia:
A może by tak to zjechać?
Bałem się jednak, że nieznana mi droga może mi spłatać figla i zaraz po zjeździe zacznie strome wzniesienie, co by oznaczało upadkiem "pyskiem na twarz". Z tego miejsca nie byłem tego w stanie określić, więc używając roweru znowu jako kotwicy ześlizgiwałem się w dół.
Na dole stwierdziłem, że może i zjazd by się udał, pod warunkiem, że nie spanikowałbym w tej prędkości i mknąc niczym strzała z zimną krwią omijałbym drzewa.
Paręnaście metrów dalej ścieżka znikała mi w trawie wysokiej na minimalnie metr. Wierzcie mi, nie przesadzam!
Spojrzałem za siebie i powiedziałem do siebie:
- W życiu nikt mnie nie zmusi do powrotu pod te górę.
Wierząc (mając nadzieję), że ta ścieżka naprawdę tam jest w tej trawie, ruszyłem, ale zatrzymało mnie ukryte wzniesienie terenu, które o mało przerzuciło moje ciało przez kierownicę.
Wiedziałem, że do tego potrzebuję rozpędu i odpowiedniego przełożenia.
Zatrzymanie w tak wysokiej trawie, w której kto wie co na mnie czyha, nie wchodziło w rachubę.
Jeśli gdzieś jest dziura, to gleba i żadnych szans by wsiąść na rower, chyba że spadającym ciałem wygniótłbym taką polanę, że nawet na rozpęd by było🙂. Pomimo obaw jednak się udało i dotarłem do asfaltowej drogi. Znowu byłem w pobliżu stawu gdzie jeszcze bliżej mogłem zobaczyć wieżę kościoła.


Dokładnie po przeciwnej stronie ujrzałem charakterystyczny krajobraz dający mi poczucie powrotu do przeszłości. Jak większość wie, wychowałem się w środowisku górniczym, więc i obecność kopalń nie była rzadkością. Dziś mogłem po latach zobaczyć coś czego dawno nie widziałem.


Może nie dosłownie, ale zakręciła mi się w oku łza.
Jadąc dalej znów musiałem zawrócić, ponieważ było duże prawdopodobieństwo, że wjadę na teren kopalni Darkov. Po raz kolejny wracałem do głównej drogi, gdzie musiałem rower przenieść przez barierki, dobrze, że taki lekki, a nie ten jaki miałem przed laty.
Spoglądając teraz na mapę widzę, że gdybym skręcił wcześniej, zanim trafiłem na ślepą, mógłbym objechać kolejny staw i dotarłbym do miejscowego sanatorium, które było jakby częścią dzisiejszego planu.
Dotarłem do głównej. Droga ruchliwa i z ciągłą linią ale niestety musiałem się przebić. Jadąc po chwili zauważyłem, że za barierkami jest usypana kamieniami dróżka, która być może jest cyklotrasą. Kolejne przerzucanie przez barierkę ale tylko po to, aby po kilkunastu metrach stwierdzić, że kamienista dróżka się kończy.


Być może to cyklotrasa w budowie. Prawdopodobieństwo duże, ponieważ niedługo potem znowu skręcałem z asfaltu na jakąś boczną, która mnie doprowadziła do Olzy. Tu po sprawdzeniu warunków nad wodą jechałem już na 100% cyklotrasą.


Pogoda idealna do kąpieli, ale niestety byłem sam i nie chciało mi się ryzykować i pozostawić rower bez opieki. Oczywiście nie mogłem też oprzeć się pokusie by sprawdzić gdzie doprowadzi mnie wąska ścieżka wzdłuż rzeki. Byłem prawie pewien, że nigdzie, ale przekonać się musiałem.


Potrenowałem przy okazji jazdę w grząskich podmokłych kamykach.
Zaskakuje mnie to, że nie da się zbytnio jechać, bo przecież po błocie i piasku daję bez problemu radę.
Asfaltowa droga rowerowa wzdłuż rzeki pochłonęła mnie do tego stopnia, że sporo przejechałem za daleko od wyznaczonego celu i nie był to przypadek czy błąd. Pomimo upału jechało mi się dobrze i jakiś tam objazd nie czynił mi zbytnio różnicy. Najprostszą drogą było by nudno, ale i tędy dotarłem do pierwszego celu podróży.
Park Boženy Němcové w Karwinie, w którym wśród wielu przyjemnych miejsc znajduje się ciekawy plac zabaw dla dzieci czy też przystań, gdzie można wypożyczyć łódkę na np. romantyczną randkę.


Karvina  - Kończyce Małe
Na przerwę z posiłkiem wybrałem rynek Masaryka (Masarykovo náměstí).


Restauracji do wyboru kilka, wybrałem losowo jedną z nich i zamówiłem oczywiście kofolę, następnie szopską sałatkę i frytki.


Odpoczywając zagadałem do, siedzących przy stoliku obok, dwóch starszych panów, którzy też byli rowerzystami. Na pytanie skąd jadą, usłyszałem, że z Palavy (Czechy). Nie wiem czy tylko dziś, ale przejechali już 400 km!
Mam nadzieję, że jak będę w ich wieku będę miał nadal tyle siły by jeździć. Wyjeżdżałem tą samą bramą, która wjechałem, ponieważ tak samo jak reszta architektury spodobała mi się.


Brama do parku, który jeszcze trochę okrążyłem i udałem się w poszukiwaniu drogi do Kończyc.
Spoglądając na mapę zauważam, że wcale niedaleko było do parku w sanatorium i tuż obok parku B. Němcové znajdowały się sady Bedřicha Smetany. Zachęcające by odwiedzić to miasto po raz drugi. Co wy na to?😉
Minąłem 3 fontanny, włącznie z tą na rynku i niestety żadna z nich nie miała wody🙁.
Potem wyjechałem do miasta, gdzie długo jechałem ulicą Borovského po rowerowej ścieżce, która miałaby mnie doprowadzić do granicy państwa. Tylko po co?😀
To nie byłaby przygoda w pełnym tego słowa znaczeniu, gdybym nie zaczął kombinować😉.
Jazda po asfalcie to dla mnie żadna frajda, poza tym część winy można przypisać urządzeniu, które jakoś nie było zdecydowane, którędy mnie poprowadzić. To zaś było wynikiem faktu, że nie wymieniłem jeszcze karty z polską mapą.

Gdybym jednak jechał jak "normalny człowiek", nie trafiłbym do lasu, w którym były trasy MTB, wraz ze skoczniami i różnymi mniej karkołomnymi przejazdami. Skocznie omijałem, ale ostre zakręty, często między drzewami jak najbardziej wykorzystywałem, po to by uprzyjemnić sobie zjazd.
Wszystko ładnie pięknie, ale przyjemności koniec. Przede mną spore wzniesienie, którego nie zdobyliby nawet najlepsi zawodowcy.
Co to, to nie! - powiedziałem i zawróciłem pod mniej stromą górę, z której zjechałem.
Kilkakrotnie odwróciłem się wahając:
- A może jednak?
Kuszące, bo gdzieś na tym wzgórzu droga miała skręcać do granicy. Mimo wszystko się nie zdecydowałem. Pamiętałem, że zupełnie niedaleko mijałem drogę, która skręcała w prawo.
Oczywiście teraz miałem ją z lewej😜.
Jadąc ze zgrozą zauważyłem na mapie, że droga niebawem skręca ostro w prawo, czyli w kierunku początku lasu. Licząc na to, co wiele razy się stało, że będzie jakaś nie oznaczona droga prosto, jechałem dalej. Najwyżej wrócę do punktu wyjścia i pojadę, jak na normalnego przystało, po asfalcie😉. Przecież nie było by to po raz pierwszy i na pewno nie po raz ostatni😀.

Optymizm jednak mnie nie zawiódł. Droga nie tylko skręcała zgodnie z mapą ale i prowadziła dalej prosto. Powoli zbliżałem się do asfaltowej drogi, ale nie mogłem na nią trafić, bo gps chciał ciągle bardziej w lewo. Po dwóch próbach w końcu byłem na tej właściwej.
Na najbliższym przystanku wymieniłem w końcu karty z mapami co jak się okazało było dobrym pomysłem, bo naraz mapa prowadziła w zupełnie innym kierunku. Do celu już było niedaleko, ale ponieważ nie miałem skopiowanej zaplanowanej trasy, musiałem improwizować oraz pytać o drogę by trafić do zamku w Kończycach Małych, który chował się za drzewami.


Zamek otoczony stawami, w których pływało mnóstwo karpi.
Okrążyłem budynek w poszukiwaniu bramy, którą widziałem w Hutniku, bo zdjęcie zachęcało by ją odwiedzić osobiście.


Musiałem też uwiecznić siebie, a tym brama wygląda bardziej atrakcyjnie🙂.


Z Karviny to nie było tak daleko, więc na posiłek w miejscowej restauracji nie miałem ochoty. Okrążyłem staw w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca na odpoczynek. Przez jeden z nich prowadził ładny mostek.


Wybrałem chyba jedyną ławeczkę w cieniu. Słońca złapałem już dziś dość. Upał doskwierał, ale mętny staw jakoś mnie nie kusił zbytnio. W latach młodości nie w takich się pływało i nigdy nikomu żadna wysypka nie wylazła.


Odpocząłem, zdjąłem koszulkę, ochłonąłem i założyłem świeżutką. Rower ciągle świeży nadal był gotowy do jazdy. Ja ale zaczynałem odczuwać ból tzw. czterech liter😉.
Czas ruszyć w drogę powrotną.
Jeszcze jedno spojrzenie na zamek.


Kończyce - Marklowice - Cieszyn - dom
Najprawdopodobniej popełniłem błąd już przy wyjeżdżaniu na główną drogę. Czekał mnie stromy podjazd, ale w porównaniu z tym co mnie dziś nie ominęło i ominęło była to pestka.
Być może lepszą opcją byłoby skręcenie w prawo i zaraz w lewo w stronę Kaczyc. Bardzo dawno temu, kiedy jeszcze uczyłem się swojego zawodu, byłem w tej miejscowości, a na miejsce pracy dowoziła mnie (nas) lokomotywa. Dziś nie dane mi było odwiedzić, ale kto wie, może znów się zdecyduję na wizytę w tych okolicach, tym bardziej jak się okazało, tuż obok granicy mieszka jeden znajomy. Gdybym wiedział chętnie bym go odwiedził.
W którymś miejscu chciałem skręcić drogą prowadzącą do Kaczyc, ale widziałem na mapie, że droga się cofa. No cóż, pojadę po głównej🙁.
Podczas jakiegoś niefortunnego manewru zawracania, ześlizgnęła mi się noga z pedału.
Niektórzy nie wiedzą, ale moje pedały mają takie specjalne kolce, by utrzymać na nich nogi.
Przejechałem na nich już ponad 2 tysiące kilometrów, ale zawsze musi być pierwszy raz.

Bolało, a jakże. Nadal boli.
Aby nie straszyć nikogo zakrwawioną nogą po drodze zawróciłem do leśnej drogi, dzięki której później ominąłem tak nie lubianą przeze mnie główną.
Zanim jednak kontynuowałem jazdę musiałem ocenić powagę urazu. Na szczęście w plecaku w zbiorniku mam czystą wodę więc z pomocą chusteczki omyłem dwie dziury w piszczeli. Okiem znawcy stwierdziłem, że nic aż tak groźnego aby mi zabroniło w jeździe. Z drugiej strony nie miałem innego wyjścia, do domu dojechać jakoś muszę.
Leśną drogą dojechałem do asfaltowej, która następnie doprowadziła mnie do Marklowic. Słynne miasteczko z kawałów Masztalskiego sprawiało wrażenie, że zatrzymało się właśnie w tamtych czasach. Chociażby dworzec PKP.


Wielkim zdziwieniem dla mnie było, że nadal kursują tu jakieś pociągi😉.


Wcześniej napisałem, że Karvina rozpoczęła mini serię powrotu do przeszłości.
Przystanek, który zobaczyłem przyprawił mnie o pewnego rodzaju zachwyt.


Były to bodajże wczesne lata 80-te kiedy te przystanki rosły w moich rodzinnych stronach.
Czas i życie chyba tu się zatrzymały. Prawie wcale nie spotkałem ani jednego człowieka i tak w spokoju zapomnianymi przez cywilizację zakamarkami Cieszyna dotarłem do granicy na Most Przyjaźni.
Mówiłem, że upał był straszny?😉 Stoisko z lodami przy (kiedyś) granicznym budynku było jedną z największych przyjemności, które mnie dziś spotkały.
Nie przerywając jazdy, ponieważ bolący tyłek po odpoczynku zdecydowanie sprzeciwia się ponownemu siadaniu na siodle, jechałem znów czeską stroną Olzy, po jeszcze niedokończonym deptaku. Przerwy przy Sikoráku koło Mostu Sportowego też nie robiłem z tego samego powodu.
Pomyślałem, że w porównaniu z ilością przejechanych do teraz kilometrów, to już jakoś dam radę.

Jechałem dalej tym razem po przeciwnej stronie, niż rano, czyli wałem rzeki, gdzie podziwiałem, zazdroszcząc zarazem, kąpiących się ludzi. W miejscach gdzie rzeka spada kaskadami, woda jest stosunkowo czysta, ale w miejscach gdzie bardziej stoi niż płynie wcale nie zachęcała do kąpieli, ale to już kwestia podejścia i być może wieku🙂.
Ostatnią przerwę zrobiłem aż na obrzeżach Trzyńca i Wędryni, w znanej mi już restauracji u Beranka. Popijając zimną kofolę nabrałem resztę sił na pozostałych 10 km.

Wynik dzisiejszej wycieczki już zapewne znacie z mojego profilu w Endomodo.


Do podglądu zostawiam wam ślad w Traseo jak również przygodę Garmin, w której postarałem się zamieścić punkty opisane w tym poście.

3 Komentarze

  1. Dałeś czadu. Trochę pobłądziłes, ale takie błądzenie ma walory poznawcze :) Następnym razem daj znać wczesniej jak się będziesz wybierał w te strony.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lubię błądzić właśnie z tego powodu, że tym milej się wspomina te przygody. Jeśli będzie następny raz, na pewno dam znać :)

      Usuń
  2. Czytając, miałam wrażenie, jakbym tam była, obok... cudowna podróż. Podziwiam i... współczuję, mam nadzieję, że kontuzja już należy do przeszłości. Pozdrawiam ciepło szeh

    OdpowiedzUsuń

Twój komentarz jest dla mnie bardzo ważny. Dziękuję.