21/2014 z cyklu: Ja i mój rower. Leszna G., Kojkovice, Osuvky, Cieszyn, Ropice, Guty, Trzyniec


21 zapisana trasa i 1000 zdobytych kilometrów w tym roku!
Niech kto mówi co chce, dla mnie to sukces po latach. Jestem dumny z siebie ale nie mam zamiaru spocząć na laurach. Jak dobrze pójdzie to jeszcze kilkadziesiąt kilometrów może uda się przejechać w tym roku. Wszystko zależy od pogody.
Dzisiejszy wyjazd był drugim podejściem, po tym jak właśnie pogoda w poprzednim terminie nie wyszła. Na parking do Lesznej Górnej przyjechaliśmy samochodami.


Wystartowaliśmy wcześniej niż zwykle, o 9-tej, bo dzień już krótszy.
Ranek chłodny, jak wyjeżdżałem z domu było tylko 5 stopni. Niebo zachmurzone, duża opadająca powoli mgła. Zapowiadają jakiś przelotny deszcz, ale mamy nadzieję, że będzie raczej słonecznie.

Znowu jechaliśmy we dwójkę. Najpewniejszym towarzyszem ostatnio jest Marcin, inni niestety albo chorzy albo mają inne plany. No cóż, nie zawsze wszystkim może spasować.



Trasę w grupie nazwałem po raz drugi "po śladach Toniego" ale nie wszystkie odcinki znałem.
Wyjechaliśmy w kierunku Kojkovic, skąd rozlegały się widoki na górę Javorovy,


a w drugą stronę gdzieś na okolice Cieszyna.


Zachwycił nas niesamowity widok, jak z jakiegoś horroru, ale zarazem śliczny.
Kawałek dalej czekała na nas historyczna niespodzianka.


Tablica upamiętniająca wizytę Cesarza Franciszka Józefa.
Wybrałem tę trasę specjalnie by ominąć ruchliwą drogę z Trzyńca do Cieszyna, a stąd rozlegały się "śliczne" widoki na Trzyniecką hutę i zonę przemysłową na tle góry Javorovy.


Zgodnie z planem wyjechaliśmy na główną drogę i to leśną, nie asfaltową drogą, co już wywołało zadowolenie na naszych twarzach. Po głównej przejechaliśmy jakieś 500m i tuż za mostem przez Olzę podążaliśmy wałem wzdłuż rzeki.
Zastanawiałem się jak reagowali by rowerzyści, którzy będąc nastawieni na asfaltówkę naraz musieliby jechać po trawie i omijać liczne ale małe kałuże z błotem.
Nie zawsze da się tak zaplanować trasę aby była zupełnie po asfalcie, poza tym ja chyba nawet nie umiem, bo dla mnie liczy się maksymalny kontakt z przyrodą w miarę możliwości jak najdalej od ruchliwych ulic.

Jako stojak dla aparatu użyłem plecaka, stąd taka krzywa fotka.
Ostatnio nie było wielkich opadów więc rzeka dość spokojnie przelewała się przez kaskady, które na tym odcinku są aż 3.


Zza chmur wychodziło słońce, więc postanowiłem pozbyć się kurtki tym bardziej, że jechaliśmy spokojnie i nie było przed nami żadnych wzniesień.


Jadąc wzdłuż rzeki dojechaliśmy do parku Sikory w Czeskim Cieszynie, który od niedawna łączy się z parkiem po polskiej stronie Cieszyna. Pozostaliśmy jednak po czeskiej stronie, jakbym przewidział zachwyt Marcina z aranżacji jednej z części parku.


Staw z bujną roślinnością, dwoma mostkami prowadzącymi do ławeczki na samym środku.
Używając stojaczka i stawiając aparat na barierce przygotowywałem się do kolejnego zdjęcia.


Następnie pełen poświęcenia biegłem mając do pokonania ostry zakręt i mostek i tylko 10 sekund.


Jak dotąd zawsze pomyślnie udaje mi się zdążyć na czas i to bez urazu po drodze😁.
Tak jak stoimy, kawałek za nami stoi replika Wieży Piastowskiej, która była naszym kolejnym celem.


Na tablicy przeczytaliśmy m.in.:
W parku Adama Sikory znajdowało się kilka pomników, z których zachowała się tylko replika Wieży Piastowskiej. Miniaturę o wysokości 2,5 m wykonała polska młodzież szkolna w 1913 roku. Prawie 100 letnia makieta ulegała już rozkładowi i dlatego została podczas rewitalizacji parku całkowicie odnowiona.
Pojechaliśmy na Wzgórze Zamkowe sprawdzić jak bardzo udało im się ją skopiować😉.


Od czasu kiedy tu byłem wiosną, nieźle zarosła.


Odpoczęliśmy trochę na ławeczce przy miejscu skąd rozlega się wspaniały widok na dużą część Czeskiego Cieszyna. Po posileniu się chałwą i batonikiem musli wróciliśmy do Czech, a tam unikając umiejętnie głównych dróg zmierzaliśmy do Dolnego Żukova. Gdzieś tam, skręcając co chwilę wg poleceń nawigatora w różne uliczki, w pewnym momencie aż otwarłem usta z wrażenia.


Pomyślałem, że ktoś nieźle się musiał napracować robiąc "replikę" tym razem jelenia. W chwili, kiedy zamierzałem obiektyw Marcin przekonywał mnie, że to żywe zwierzę. Nie wierzyłem, ponieważ dobrych 5 minut stał zupełnie nieruchomo. Marcin jednak był przekonany, że poruszył nogą, ja po chwili też się przekonałem, kiedy poruszał ogonem.
Kolejnym etapem naszej wycieczki było miejsce, które odkryłem jadąc kiedyś nad zalew w Těrlicku (opisane w innym poście). Jechałem tak jak mnie prowadził Garmin, no i moim oczom ukazało się olbrzymie pole golfowe. Dziś przekonał się Marcin jak zupełnie nieoczekiwanie, wyjeżdżając zza drzew naraz imponująco zadbane łąki.


Aby to wszystko przygotować i regularnie kosić musi to być sporo kasy. Można tam było zobaczyć mnóstwo dróżek, mostków i sam nie wiem co jeszcze. Naszą uwagę przykuł uwagę staw z fontanną.


Wracając potem na drogę znowu mieliśmy okazję umyć trochę rowery, ponieważ musieliśmy przejechać przez płynącą rzeczkę. Ja jak najbardziej powoli, bo nie miałem ochoty na prysznic😁.


Marcin mógł sobie pozwolić na szybszy przejazd, bo ma błotniki.


Nadal nasza trasa przebiegała po asfalcie. Po drodze nie mogliśmy się oprzeć pokusie by zrobić foto jakiejś rzeczce, która ładnie pieniła się przelewając się przez kamienie.


Świetna sprawa, kiedy nie jeździ się samemu, bo wtedy można obserwować okolicę i oczami drugiej osoby.


Albo też ta sama osoba złapie tego drugiego w momencie dopełniania płynów.


Pogoda dopisywała. W porównaniu z wyjazdem tydzień temu, było podobnie, bo niewiele stopni, ale bezwietrznie a do tego słonecznie.
Jadąc dalej obaj pilnowaliśmy mojego licznika by nie przegapić oczekiwanego tysiąca.
Nadszedł moment, kiedy bacznie obserwowałem licznik i same 9-tki.
Jest!

Jakież było moje rozczarowanie, kiedy po 999,99 nastąpiło 0,00😟😩!
Tak bardzo chciałem uwiecznić swój sukces, no ale złośliwość rzeczy martwych już znamy.
Przynajmniej utrwaliłem stan licznika od momentu zakupu w roku 2012.


Musicie mi wierzyć na słowo, że nie oszukiwałem🙂. Nawet nie kręciłem kołem po to by uzyskać ukradzione 7km z zeszłej niedzieli😉.
Od początku naszej wycieczki prawie cały czas mieliśmy na oku górę Javorovy. Teraz byliśmy naprawdę blisko.


Również paparazzi w akcji został uchwycony.


Byliśmy gdzieś pomiędzy Smilovicami a Gutami, do których zmierzaliśmy.


Spokojna, wąska asfaltowa droga, czyli dokładnie wg planu.
Nie skorzystali z niej trekowcy i szosowcy. Ich strata😜.


A jechało się dobrze.
Muszę się pochwalić mało skromnie, że troszkę po tych zaplanowanych 1000 km nauczyłem się wybierać trasy i udaje mi się bez większych błędów jechać tak, by się nie zmęczyć.
Ten właśnie odcinek był jednym z kilku, gdzie można było cieszyć się zjazdem. Trasa składała się z odcinków, którymi już kiedyś jechałem i to w przeciwnym kierunku. Jak spojrzycie na mapę, zobaczycie, że można by było pojechać inaczej, ale jeśli pojedziecie tak jak my, dojedziecie do starego zabytkowego kościoła w Gutach.


Stąd już niedaleko do miejsca naszej przerwy na obiad.
Gutska Bašta (baszta).


Stylowa restauracja z kilkoma pokojami, dla osób, które chcieliby spędzić więcej czasu w malowniczych terenach Beskidu Śląskiego po czeskiej stronie granicy.
Prowadzona przez mojego dobrego znajomego, który niezmiernie ucieszył się na mój widok a jeszcze chętniej obsłużył nas kiedy zamówiliśmy Kofolę a chwilę później coś na ząb.


Placki zapieczone z serem.
Do wyboru 4 rodzaje sera: zwykły żółty, tvarużki o specyficznym smaku, niva czy hermelin, bardzo podobny do znanego camemberta.


Po obiedzie zafundowaliśmy sobie filiżankę kawy i ruszyliśmy w dół w kierunku Trzyńca a następnie Lesznej przy granicy. Ciągle niezmiennie towarzyszył nam Javorovy.


Dostępny jest nie tylko dla pieszych i rowerzystów, ale i dla fascynatów parolotni.
W tym roku już pewnie nie uda się nam wjechać tam by podziwiać poza ogromną wieżą z antenami, piękne widoki, ale możecie liczyć na to w przyszłym roku. Już teraz planujcie sobie czas😉.
Do Trzyńca wjechaliśmy kierując się przez LesoPark, o którym wspominałem również w innych postach.
Wycieczka miała się ku końcowi i w zasadzie nie miałem już do zaoferowania żadnych atrakcji.
...ale... nagle mnie olśniło, bo byliśmy w pobliżu, by pokazać najnowszą chlubę miasta.
Nową Werk Arenę.


Charakterystyczna głowa smoka, to herb tutejszego hokejowego klubu Oceláři Třinec (Stalowcy).
Nie jestem fanem hokeju, więc nic poza tym, że napis i smok wytworzyli pracownicy trzynieckiej huty, na ten temat wam nie powiem. Duża hala widowiskowo-sportowa, w której miałem przyjemność być niedawno na koncercie Tarji Turunen.
Zboczyliśmy z wcześniej obranej trasy, a byliśmy w zasadzie w centrum miasta, więc nie było sensu zawracać. Jadąc chwilę głównymi, odnowionymi i z pasami dla rowerzystów, drogami kierowaliśmy się do celu.
Na mecie, po załadowaniu rowerów do samochodów usiedliśmy jeszcze chwilkę popijając Kofolę podsumowując dzisiejszy dzień. Po raz kolejny byliśmy zadowoleni z udanej wycieczki.
Cel osiągnąłem. Tysiąc przejechanych kilometrów mam!

Być może to jeszcze nie koniec, więc obserwujcie uważnie naszą grupę na FB.
Możecie być pewni, że i tutaj nadal będę was zachęcał do aktywnego spędzania czasu.
Mam nadzieję, że i wy możecie podsumować ten rok podobnie jak ja z zadowoleniem.
kategoria bloga: Toni napisał

0 Komentarze